Od Rodney'a Do Asami

   Nie było w niej ani krztyny współczucia, w parę chwil wymyśliła plan działania, choć zdradziła mi go tylko w niewielkim procencie... mam wstać? Jest w nim chyba spora luka, nawet gdybym miał dość silną wolę, by zmusić swoje ciało do działania, najpewniej pałbym po kilku krokach. Nie ma mocy, której udałoby się mi pomóc... połamańców się nie rusza, to do nich przychodzi pomoc bo dotykanie się połamanych żeber i piszczeli nie wróży dobrze. Nie jest lekką. Przynajmneij tyle o niej wiem, poza imieniem i tym iż nazywa się demonem... w anielim ciele i nieszczęściu, wpakowała się w sytuację beznadziejną. Lepiej byłoby dla niej, gdyby zwabiła tu smoka i po prostu uciekła gdy ten bę dzie mnie porzerać. Nie ma szans, aby zdołała mnie przenieść, a nikt tu nie przjdzie... ratunek? Ha! Gdybym miał szczęście do obcych, już dawno spotkałbym kogoś, kto przygarnąłby mnie... do watahy, czy gdziekolwiek.
— Co mi z pierwszego kroku, skoro nawet mówić nie mogę? — Wychrypiałem w końcu, widząc jak smok robi kolejne kroki przy wyjściu z jamy, powodując w ten sposób – choć nieświadomie – coraz to kolejne wstrząsy, które z czasem mogą doprowadzić do zasypania groty. — Lepiej będzie, jeśli sama stąd uciekniesz... przynajmniej będziesz miała jakieś szanse. Może zdążysz kogoś tu wysłać. Może smok do tego czasu sobie odpuści... — Powiedziałem. Mój głos stawał się coraz cichszy, starałem się więc mówić głośniej, co jednak spowodowało coraz większą uratę sił. Krzyczałem, a było to jakby szept. — Może. — Nie mogłem wydusić z siebie niczego więcej. Byłem już zbyt wykończony. Połamany, ledwo żywy. Cud od bogów, że kręgosłup mam jeszcze na tyle sprawny, by nie uracić władzy w łapach. Nie, żeby dawałomi to w tym momencie cokolwiek... same łapy są połamane. Kto wie, czy kiedykolwiek odpowiednio się zrosną, jeśli za sprawą opatrzności Bogów uda mi się stąd wydostać w inny sposób niż opuszczając ten świat.
   Wadera spojrzała się na mnie. Moje słowa ani troche jej się nie podobały, nie winię jej o to... gdzieś w środku sam chciałem, by faktycznie pomogła mi wstać, poniosła mnie i wymknęła się ze mną smokowi, ale to było miemożliwe. Planem niewykonalnym było przemknięcie się niepostszerzenie pod cielskiem gigantycznego gada, drążąc w śniegu z połamanym kaleką. Ona sama albo nikt, bo ja nie wyjde tu nawet z czyjąś pomocą... to już niech lepiej nas zabije, jeśli ma zamiar mi się sprzeciwiać.
— Żartujesz sobie?! — Prychnęła, próbując podnieść mnie z ziemi. Nawet się nie opierałem, po prostu upadłem bezwładnie, łamiąc sobie chyba kolejne żebro, które wyraźnie dało o tym fakcie znać, pożądnie gruchotając i sprawiając mi kolejny przeszywający mnie nawskroś ból. Jestem nie do wyratowania, zrozum to i zwiewaj, nim nie znalazł naszek kryjówki. Ostatnie słowa wypowedziane w mojej głowie, ostatnie wypowiedziane świadomie... świat sie rozmył, stał się dla mnie wielką białą plamą. Straciłem przytomność, wiedziałem to, czułem to, nie obchodziło mnie to, bo cóż mi po świadomości, skoro i tak nie mogę nic zrobić?

   — Hej! Chodź tu... chyba się budzi...
— Co? Ale... jakto. Przecież...
— No spójrz! — Nade mną stały w tym momencie dwie wadery. Jedna znajoma, o żywozielonych, choć pozbawionych wyrazu, oczach, o złoto-brązowej sierści i białym pyszczku – Asada – Drugiej nigdy nie widziałem. Korobrązowa wadera o szaroniebieskich, współczujących, oczach. Leżałem gdzieś... w jakiejś jaskini. Było tu ciepło, nie dzięki mnie. Ból... jestem zdrowy?
— Jak? — Wyrwało mi się na głos, gdy tylko dotarło to do mnie.

<Asada? Ririn?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WioskaSzablonów | x.